19 twarzy Przeglądu
Everest
Każdy ma swój Everest. Miał też Przegląd. Everest był z płótna. Wsparty został na ośmiometrowej żerdzi, a na samym szczycie znajdował się świetlisty napis z nazwą góry. Napis miał być z neonu, ale w końcu przyjęliśmy bardziej oszczędnościowy wariant z wyciętymi literami podświetlanymi lampkami choinkowymi. Błyskający kolorowo „Everest Base Camp” umieszczony na szczycie miał symbolizować komercjalizację tego niegdyś legendarnego szczytu.
Z wielką górą od początku były kłopoty. Najpierw musiałem kupić na rachunek domu kultury wielką belę płótna, koniecznie białego, albowiem dla wszystkich jest oczywiste, że Everest to wielka biała góra. Potem nie mogłem znaleźć firmy, która miała mi górę uszyć. Już samo tłumaczenie, że chodzi mi o uszycie Everestu, budziło popłoch wśród potencjalnych wykonawców. Znalazłem wreszcie firmę, która zgodziła się wykonać to nietypowe zadanie i nie był to żaden producent namiotów lub żagli, ale miejscowa spółdzielnia szyjąca… rękawiczki. Kiedy wszystkie elementy były już gotowe, musieliśmy wykombinować sposób wciągnięcia i umocowania płachty mającej dziesiątki metrów kwadratowych powierzchni. Przy tej nadzwyczaj delikatnej operacji urwał się nam szczyt góry. Everest absolutnie nie mógł być wulkanem, więc zrobiłem rajd po Lądku w poszukiwani igieł i nici, po czym namówiłem kilkanaście znajomych dziewczyn, aby całość pocerowały. Po trzech godzinach, gdy impreza już miała oficjalnie startować, Everest wyglądał jak nowy i świecił dumnie nad okolicą.
Mieliśmy w Lądku także prawdziwy Everest, a przynajmniej jego część. Anka Czerwińska przywiozła nam kilka niewielkich kamieni z samego szczytu Góry. Zostały pieczołowicie umieszczone na kryształowych ostrosłupach, na których wygrawerowano okolicznościowy tekst. Całość stanowiła zupełnie udaną nagrodę, którą otrzymywali laureaci dwóch kolejnych edycji Przeglądu. Na więcej już nam nie starczyło kamieni, a i tak do tej drugiej edycji musiałem je trochę pokruszyć młotkiem, aby wystarczyło na wszystkie kategorie. Były nieco mniejsze, ale w końcu nie od dziś wiadomo, że to nie o rozmiar chodzi.
Był jeszcze jeden Everest. Tym razem zdobywany w bardzo zacnym gronie. Chwilowo funkcję najwyższej góry świata pełnił swojski Trojak (wys. 766 m), niewybitny szczyt nad Lądkiem. Prowadzą na niego liczne ścieżki spacerowe i jest celem popołudniowych wypraw kuracjuszy. Mityczną liczbę 8848 podzieliłem przez liczbę będącą różnicą wysokości na trasie ku wierzchołkowi i otrzymałem w ten sposób trzecią liczbę i zarazem informację, ile razy trzeba wbiec na górę, aby łączna pokonana wysokość była wysokością Everestu (od poziomu morza!). W sztafecie uczestniczyło kilkadziesiąt osób i to wraz z prawdziwymi zdobywcami Everestu czyli Krzyśkiem Wielickim, Piotrem Pustelnikiem i Ryśkiem Pawłowskim. Wbiegliśmy na Everest w kilka przedpołudniowych godzin! A potem zrobiliśmy sobie wspólne wyprawowe zdjęcie w pięknych czerwonych polarach, które w dużej ilości ufundowała jedna z firm. W końcu – co by tu nie mówić – chodziło o Everest!
Atanasow
Peter Atanasow jest Bułgarem. W młodości studiował w Polsce i nauczył się naszego języka. Teraz organizuje u siebie festiwale filmów górskich, zajmuje się dziennikarstwem, przez długi czas wydawał najlepsze bułgarskie pismo poświęcone górskim sportom. Przez kilka edycji był stałym bywalcem lądeckiego Przeglądu. Siedzieliśmy pewnego wieczoru w jakimś towarzystwie, gdy Peter nachylił się do mnie i konfidencjonalnym szeptem powiedział:
– Zbyszek, myślałem, że dobrze rozumiem polski, ale dzisiaj jakiś gość naprawdę mnie zaskoczył…
– Co się stało?
– Powiedział do mnie: „Ty rybi chuju z malinowym nosem…”.
Zmroziło mnie. To była daleko idąca nieuprzejmość. Wyglądało na to, że jako organizator będę musiał przepraszać i interweniować.
– Zbyszek – kontynuował Peter – może ja nie rozumiem waszych idiomów…
– Nie przejmuj się – klepnąłem Petera po wielkich plechach – to głupek jakiś…
– Zbyszek, mi chodzi tylko o to, dlaczego „z malinowym”?!…
Powódź
W lipcu 1997 roku nawiedziła nas powódź, która zniszczyła wiele domów i odcięła ten skrawek Polski od reszty świata, niszcząc mosty, przerywając drogi… Nikt nie dziwił się, że odwołano wszystkie imprezy kulturalne na Ziemi Kłodzkiej. I nikt nie miałby za złe, gdyby Przegląd się nie odbył. Ale gdyby impreza nie odbyła się wówczas, mogłaby przepaść na zawsze. Pamiętam przerażenie przypadkowej kuracjuszki, którą podwoziłem w ciemnościach o 5-tej rano z dworca kolejowego w Kłodzku.
– Jezu! – lamentowała, kiedy mijaliśmy kolejną, wielometrową wyrwę w drodze – Dokąd ja jadę? Czy tam jest jakieś jedzenie?
– Proszę pani, musi pani być gotowa na najgorsze – uprzedziłem. – Ale za to robimy festiwal!
– Jaki festiwal?
– O górach.
– Ludzie! – jęknęła z rezygnacją. – Jak wy tu żyjecie…
Najwyraźniej od tej pory traktowała mnie jak wariata i na wszelki wypadek przestała się odzywać.
Kiedy naprawiono drogi na tyle, że wszędzie można było dojechać, kiedy przywrócono łączność telefoniczną z innymi miejscowościami i miasto zaczęło normalnie funkcjonować, wydawało się, że sytuację mamy opanowaną. No cóż, tylko się wydawało. Fala powodziowa dotarła wówczas do Wrocławia i sparaliżowała urzędy, które miały nas wspomóc finansowo. Na dodatek zmyła firmę, która podjęła się produkcji festiwalowych koszulek. Gdy opadły wody, pojechaliśmy do Wrocławia tylko po to, aby zobaczyć zamulone maszyny drukarskie w opuszczonych i zdewastowanych pomieszczeniach. Koszulki kupiliśmy jeszcze raz. I zrobiliśmy festiwal na przekór wszystkim przeciwnościom. A najważniejsze, że przyjechali widzowie. Od tamtej pory byłem pewien, że to, co robimy, ma większy sens.