19 twarzy Przeglądu
Najgłębsza jaskinia świata
W gronie gości PRZEGLĄDU znalazł się swego czasu Andrzej Ciszewski – jeden z najwybitniejszych speleologów tamtych czasów. Polacy penetrowali wówczas systemy jaskiniowe Austrii i doprowadzili do odkryć, które sprawiły, że właśnie ten kraj miał swój speleologiczny Everest, czyli najgłębszą jaskinię świata (oczywiście w tamtym czasie). Jak zwykle po prezentacji filmu przed publicznością pojawił się Andrzej – współautor sukcesu. Relacjonując przebieg wyprawy zwrócił uwagę, że system jaskiniowy ma kilka otworów górnych i dwa dolne wywierzyska.
– O matko! To tak jak u mnie! – usłyszeliśmy gdzieś z balkonu pełen zaskoczenia kobiecy głos.
Filmy idiotyczne
Piotr Pustelnik opracowując typologię twórców filmu górskiego na potrzeby książki „Jak zrobić film górski. Nieporadnik”, opisał warsztat prawdziwego fachowca:
Prawdziwego Fachowca poznaje się po tym, że najpierw w bazie pojawia się jego sprzęt i ekipa techniczna. Potem jest długo, długo nic, a na końcu pojawia się pan reżyser i cały filming staff. Ekipa techniczna codziennie stacza heroiczne walki z baterią generatorów, zasilaczy, telefonów, baterii słonecznych, protokołów transmisji i klawiszy od laptopa, które notorycznie odklejają się od klawiatury. Cyjanopan skleja wszystko, łącznie z palcami głównego technika, co powoduje, że słowa grube słychać w sąsiedniej dolinie. Jak już podstawowe trudności zostaną przezwyciężone, co zajmuje około dwóch tygodni najlepszej pogody, to do akcji wkracza pan reżyser. Dzień zaczyna się od misterium złożenia do kupy kamery, takiej klasycznej, a nie jakiejś tam cyfrowej. Dużej i ciężkiej, z obiektywami jak rura od bazooki i wizjerem, w którym nic nie widać. Oczywiście nic nie widać, jak patrzy amator. Zawodowiec widzi wszystko albo jeszcze więcej. Potem reżyser siada i patrzy. A staff zamiera w oczekiwaniu, co się dalej stanie. Reżyser siedzi i myśli: „Co za idiota wysłał mnie tu, żebym kręcił film o górach. Przecież tu się nic nie dzieje. Ale zaraz. Jak na przykład nasz bohater (Mel Gibson) będzie niósł nitroglicerynę, to ona może i powinna wybuchnąć. Wtedy główna bohaterka (Julia Roberts) skoczy 150, no może 200 metrów i ciałem swym zasłoni bohatera i odniesie tylko lekkie rany, by w następnym ujęciu spaść 50 metrów do szczeliny lodowcowej. OK. Jak tak pokombinujemy, to może z tego pobytu w górach coś będzie. No, ekipa do roboty, kręcimy!” I tak powstaje film akcji w górach, na przykład pod tytułem „Krwiożerczy olbrzym”.
Takich „krwiożerczych olbrzymów” grasuje po kinach i górskich festiwalach sporo. Przypomnijmy sobie np. słynny „Na krawędzi” z Sylwestrem Stallone. Facet wspina się po wielkiej zmrożonej, zlodowaciałej i przepaścistej ścianie. Gołymi rękami i w podkoszulku, dzięki czemu widać, jak napina swoje efektowne muskuły. Wysiłek maluje się na jego twarzy. Aż tu nagle spada lawina. Na szczęście nasz bohater przypadkiem ma przy sobie walizkę z milionem dolarów, na którą dybią jacyś szpiedzy. Stallone zasłania się walizką, a ponieważ jest w niej milion dolarów, lawina nie daje rady zrzucić wspinacza ze skały. Później, w tym samym t-shircie, przesiaduje godzinami wewnątrz lodowej góry i w finale walczy na śmierć i życie ze szpiegami. Wygrywa, ratuje kobietę i żyją długo i szczęśliwie, cały czas się całując.
Albo drugi „krwiożerczy potwór” pt. „Akcja na Eigerze”. Tym razem Clint Eastwood zostaje powołany do reprezentacji Ameryki (reprezentacji Ameryki!?!?) w celu wejścia na północną ścianę Eigeru. Trafia na obóz kondycyjny, na którym jego instruktorem jest długonoga Indianka. Clint, jak prawdziwy men, wspina się cały czas w kowbojskich butach, dżinsach oraz marynarce. W końcu wraz z całą ekipą trafia do Europy i tu dowiaduje się od amerykańskich służb specjalnych, że ma szczególną misję. Musi zdemaskować zbrodniarza wojennego, który do tej pory ukrywał się przed sprawiedliwością. Poznać go jednak można tylko po tym, że jak zmarznie, to zaczyna kuleć na jedną nogę. Wspinaczka jest trudna, niektórzy giną, ale nikt nie marznie. W końcu, nad wielką czeluścią, sprawa się wyjaśnia, zdemaskowany zdrajca spada, a Clint wraca do pięknej Indianki.
Trzeci „krwiożerczy olbrzym” nosi tytuł „Granice wytrzymałości”. Dwoje młodych alpinistów, rodzeństwo, uczestniczy w wyprawie. Aż tu nagle po samym szczytem kilku innych alpinistów spada, pociągając za sobą liczny zespół. Cała gromada zatrzymuje się jednak i wisi na jednym haku wbitym w lód. Ojciec wspinający się z rodzeństwem prosi, aby go odciąć, bo hak złowieszczo się wysuwa. Syn odcina więc ojca (o, jakież spustoszenia poczynił Simpson w głowach scenarzystów!), ratując pozostałych, ale po tym incydencie drogi rodzeństwa się rozchodzą. Po latach siostra wyrusza na wyprawę na wielką i słynną z niebezpieczeństw górę. Jest nią – oczywiście – K2. W bazie (też zupełnie przypadkiem) jest jej brat pracujący jako dziennikarz. Kiedy siostra wyrusza na szczyt, pogoda się psuje. Część wspinaczy ginie, a nasza bohaterka wpada do darzonej szczególnym sentymentem przez filmowców lodowej groty pod samym wierzchołkiem. Czy miłość rodzeństwa przezwycięży wszelkie przeciwności losu? Czy nie przeszkodzi w tym Monique, kanadyjska lekarka, zły duch wyprawy, bazowa Alexis? Ach, jakież jeszcze przeszkody trzeba będzie pokonać, aby dobro zwyciężyło?
Niemal każdy rok przynosi nam kolejnego „krwiożerczego potwora”. Proponuję, aby zrobić kiedyś festiwal najgłupszych filmów górskich.